14.04.2019

Okiem Kyrella - The Rise of Skywalker


Mogę powiedzieć o dwóch ostatnich epizodach naprawdę wiele dobrego. Uważam, że mimo wszystkich wad, są one kawałkiem dobrego, rozrywkowego kina. Wbrew wszelkim obawom, po wykupieniu przez Disneya naszej ukochanej franczyzy, nie doszło do jej „marvelizacji”, a w nowych „Gwiezdnych Wojnach” wciąż czuć ten niepodrabialny klimat.


Po piątkowej premierze pierwszego trailera „The Rise of Skywalker” w moich żyłach – podobnie jak dwa lata temu – zaczął płynąć czysty hype. Już o samym zwiastunie mogę dużo powiedzieć, ale ponieważ zrobił to już za mnie Dominik, zamilknę i pozwolę sobie poruszyć inny temat: Co chciałbym zobaczyć w ostatnim epizodzie sagi, abym mógł uznać ją za kompletną i zakończoną?

Przede wszystkim, o czym wspominałem już wielokrotnie, brakuje mi w w trylogii sequeli rozbudowanego politycznego tła. Jak na razie całe wytłumaczenie panującej w galaktyce sytuacji wygląda tak, że „przyszli ci źli i zaczęli lać tych dobrych”. Kurtyna. Na Litość Boską, przecież to można rozwinąć na dziesiątki sposobów!

Ani Johnson, ani Abrams nie potrafili wykorzystać potencjału drzemiącego w politycznych wątkach, miejmy jednak nadzieję, że ten drugi pójdzie po rozum do głowy.

Czemu ja się aż tak bardzo przy tej polityce upieram? Odpowiedź jest prosta – bo ją uwielbiam. Kocham śledzić polityczne gierki, z wielkim zainteresowaniem przyglądam się poczynaniom prominentnych polityków, interesuje mnie także samo funkcjonowanie organów władzy państwowej.

Zdaję sobie jednak sprawę, że tysięcy statystycznych Kowalskich – czyli pewnie i większości czytelników HNN – polityka nie za bardzo obchodzi. Jest to jak najbardziej w porządku, niektórych jara Korwin, a niektórych puzzle. Normalna sprawa.

Jednak nawet jeśli z polityką wam nie po drodze, to powinno wam na niej w „Gwiezdnych Wojnach”zależeć, ponieważ sprawia ona, że całe uniwersum nabiera głębi. Wątki polityczne pozwalają uwiarygodnić cały świat wykreowany w sequelach oraz powodują, że przestaje być jedynie marną kalką schematów zaczerpniętych z Oryginalnej Trylogii.

Do zakończenia sagi pozostał już tylko jeden film, a my nadal nie wiemy zbyt wiele o tym, skąd wziął się Najwyższy Porządek, jakie planety do niego należą lub jakie są jego stosunki z Nową Republiką – nic, w filmach jest to ledwie wspomniane. Wiadomości o Ruchu Oporu jest jeszcze mniej. Wiemy tylko tyle, że nie za bardzo lubią się z Republiką i wolą walczyć z NP na własną rękę.

Całe szczęście, mimo że w filmach próżno ujrzeć polityczne gierki, Nowy Kanon stara się nadrabiać te braki. Mówię tu oczywiście o fenomenalnej książce Claudii Gray „Więzy Krwi”, która opowiada nam co nieco o wydarzeniach, które doprowadził do powstania Najwyższego Porządku oraz przedstawia nam w choć niewielkim stopniu system polityczny odrodzonej Republiki.

Mam też nadzieję, że wreszcie zostanie pokazany nam konflikt zbrojny w odrobinę większej skali. Podczas sceny ataku na bazę na planecie Crait po stronie Najwyższego Porządku widzimy zaledwie kilkanaście maszyn kroczących, ze trzy myśliwce i… tyle. Serio? To ma być ta wielka siła następców Imperium?

A Ruch Oporu? Ta zbieranina kilkuset ludzi, których zresztą pod koniec VIII epizodu zostało ledwie kilkunastu? Ja przepraszam bardzo, ale mi to wygląda bardziej na jakąś lokalną, kompletnie nieistotną wojenkę, aniżeli konflikt, który ma być konfliktem międzyplanetarnym.

Brakuje mi także jakiegoś mocno zarysowanego wątku miłosnego. Oczywiście nie chciałbym, żeby zajmował bardzo dużo czasu antenowego, ale przydałoby się chociaż określić, kto tu z kim kręci. W „Przebudzeniu Mocy” zasugerowany został nam romans Rey i Finna, ale już w kolejnym epizodzie serce tego drugiego zostało podbite przez nową bohaterkę – Rose. W sumie to trochę liczę na ten romans. Kelly Marie Tran nie jest typem holllywodzkiej, długonogiej modelki, podbijającej serca mężczyzn swoją nienaganną urodą, zgodną z powszechnie przyjętymi kanonami piękna.

Każde „Gwiezdne Wojny” powstawały w trochę innej epoce i trochę tej epoki do swojego świata przenosiły. Sequele już poszły tą drogą – przykład Rey dowodzi, że pochodzenie wcale nie ma aż tak wielkiego znaczenia i że nie tylko Skywalkerowie mogą zbawiać galaktykę. Nie będę zdziwiony, jeśli twórcy pójdą o krok dalej, aranżując romans Finna i Rose, dowodzący, że nie tylko idealnie piękni ludzie mają szanse na miłość.

Ot, taki feministyczny znak czasu.

Co zaś się tyczy Rey – ja nic nie sugeruję, ale wcale nie obrażę się z powodu „Reylo”...

Mateusz "Kyrell" Patalan

1 komentarz:

  1. Powiem Ci, że wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, ale masz rację, super by było, jakby ogarnęli system polityczny, tym bardziej, że stolica była na Hosnian Prime, więc straszne, że stworzyli planetę, by ją zniszczyć po minucie, bez jakichkolwiek informacji co i jak było tam zarządzane.

    OdpowiedzUsuń