13.10.2018

To wszystko przez uniwersum

Naprawdę nie trzeba posiadać umiejętności dedukcji na poziomie Sherlocka Homesa, by domyślić się, że skoro się tu znajduję, to chyba lubię te całe „Gwiezdne Wojny”.
Nie oglądam jednak „Gwiezdnych Wojen” zbyt często, szczerze powiedziawszy, nie obejrzałem żadnego z epizodów więcej niż trzykrotnie. Dostrzegam wtedy coraz więcej dziur fabularnych, nieścisłości i zwykłych idiotyzmów.


W sumie i tak nie uważam tych filmów za specjalnie wybitne, mało tego, zaliczam je raczej do średniaków – ot, dostatecznie dobre. Ujdzie. Da się to obejrzeć bez zażenowania i nawet dobrze się przy tym bawić.

Zastanawiałem się niedawno, co tak właściwie spowodowało, że zakochałem się w tym świecie? Bo skoro nie chodziło o samą jakość filmów, to o co? O postacie? Klasyczne motywy, wykorzystane w mistrzowski wprost sposób?
Moje rozważania doprowadziły mnie do następujących wniosków:
To wszystko przez uniwersum.

Andrzej Sapkowski powiedział kiedyś, że w „Wiedźminie” świat jest tylko dekoracją, dekoracją, która ma pomagać mu w prowadzeniu fabuły. W „Gwiezdnych Wojnach” jest kompletnie inaczej – uniwersum jest na tyle rozległe i bogate, że bez problemu możemy umieścić tam dowolną historię, miejsca z pewnością nie zabraknie.

Świat „Gwiezdnych Wojen” urzekł mnie swoim rozmachem. Nie jestem pewien, czy gdzieś już tego nie napisałem, ale ja swojej przygody z sagą nie zacząłem od któregokolwiek z filmów, ale właśnie od książki – genialnego „Dart Bane: Droga Zagłady” Drew Karpyshyna. Nie do końca ogarniałem wtedy, co się tam właściwie dzieje, jednak podziałało to jak impuls – obejrzałem później wszystkie filmy. I przyciągnęło mnie to na dłużej.

Uważam, że tym co w dużej mierze determinuje sukces jakiejkolwiek fantastyczno-naukowej marki, jest jej świat. Osobiście jestem skłonny wybaczyć dziełom z tego gatunku naprawdę wiele, jeśli tylko potrafi on zaciekawić mnie swoim uniwersum.

Mam tak nie tylko jeśli chodzi o „Gwiezdne Wojny”, z tej samej przyczyny uwielbiam uniwersum „Metra” - oczywiście nie neguję tego, że Glukhovski napisał świetne książki (bo napisał), jednak jestem święcie przekonany, że gdyby nie jego umiejętności budowy wspaniałych, rozbudowanych światów, to mój emocjonalny związek z „Metrem” nie byłby aż tak głeboki.

Dobrze zbudowane i opisane uniwersum jest w stanie uratować dosyć przeciętne dzieło kultury – doskonałym przykładem jest „Artemis” – lub stanowić wartość dodaną dla dzieł wybitnych.

Niezmiernie cieszy mnie to, że wraz z wprowadzeniem nowego kanonu, wszystko zaczęło mieć jakby trochę więcej sensu. Układanie zdarzeń w chronologiczne ciągi nie przysparza już tak wielkich trudności, a także – co najważniejsze – liczna wewnętrznych sprzeczności radykalnie spadła.

Nie czuję się jakimś wielkim znawcą „Gwiezdnych Wojen”, ni to starego, ni nowego kanonu. Nie jestem chodzącą Biblioteką Ossus lub Wookiepedią. Po prostu lubię to uniwersum.

1 komentarz:

  1. Ja nie uważam, że te filmy są średnie, są zajebiste :) Tak samo, jak cały Mass Effect i Dragon Age :D

    OdpowiedzUsuń